środa, 30 kwietnia 2014

Dziewczyny, które giną w Gdyni...



Półtora miesiąca temu zostałam mamą. Jedną z wielu myśli przed Wielkim Rozpakowaniem było, czy będę miała czas na książki jak już wejdę w świat kupek, pieluszek i gu-gu-gagulek. Wiem, że to trochę egoistyczne, ale wcześniej nie wyobrażałam sobie dnia bez przeczytania choćby kilku stron przed snem. Do tego, od lat jestem uzależniona od biblioteki. Książki kupuję rzadko i to chyba przez to, że tato zawsze mi powtarzał, że warto kupić tylko taką książkę, do której na pewno jeszcze się wróci. A skąd mam to wiedzieć przed przeczytaniem?!... I tak już od lat wyszukuję książki w miejskich bibliotekach. Uwielbiam moment, kiedy znajdę coś wyjątkowego i z wielką satysfakcją truchtem podążam do domu.
Ale czy da się czytać książki jak się już jest świeżo upieczoną mamą? Czy będę miała czas na sięgnięcie po coś innego niż poradnik dla rodziców, gazetkę branżową czy forum dyskusyjne...?
Chciałabym od razu odpowiedzieć – ależ oczywiście! Dla chcącego nic trudnego! Wszystko zależy od chęci! Tak też mi powtarzali w szpitalu w sprawie karmienia piersią... „wszystko jest w głowie”, „każda matka jest w stanie wykarmić swoje dziecko”, „wystarczy przystawiać, przystawiać, przystawiać”... a ja pokarm dostałam późno i to tyle co dla mrówki... Tak więc, jak to będzie z tym czytaniem – NIE WIEM. 

Dlatego postanawiam uroczyście, w szóstym tygodniu i trzecim dniu życia mojego syna, że będę starała się czytać dla własnej higieny zmęczonego umysłu, a blog ten ma być dla mnie mobilizacją i motywacją.
Nie będę tu pisała o książkach już przeczytanych wcześniej, liczy się tylko to, co pochłonę jako mama (a może być z tym ciężko – tego posta piszę już trzy godziny).

I już nawet na początek mam jedną przeczytaną książkę na koncie – znalazłam ją w domu. Pamiętam, że kupiłam ją Lubemu chyba dwa lata temu, gdy byliśmy na wakacjach w Trójmieście. A rzecz ta, to kryminał Janusza Grabowskiego „Wiadomość ze Sztokholmu”.  Kupiłam ją, bo Luby na urlopie chciał sobie poczytać kryminał, a opis na okładce „ dziewczyny, których nikt nie szuka giną w Gdyni” zaintrygowała mnie w sopockiej księgarni...Mogłabym napisać, że książkę pochłonęłam jednym tchem – prawie tak było, bo zajęło mi to jakiś tydzień. Akcja dzieje się w Gdyni i w Szwecji. W Gdyni zostają znalezione zwłoki dziewczyny w Basenie Prezydenta.  Śledztwem zajmuje się nadkomisarz Ewa Wichert. Jedyną wskazówką jest czerwono-biała plecionka z muliny znaleziona na ręce dziewczyny... Sprawa nabiera tempa, gdy policja odkrywa kolejne zwłoki... A dziewczyn nikt nie szuka, nie wiadomo kim są, skąd pochodzą. Szukanie sprawcy, to błądzenie po omacku. Ślady prowadzą nas wreszcie do Szwecji.. Książkę czyta się naprawdę dobrze – z niecierpliwością przerzucałam kartki, by wreszcie dowiedzieć się, co będzie dalej.  Co prawda, już pod koniec wiedziałam jak to wszystko się skończy, a szkoda, bo bardzo lubię niespodzianki. Książka w sam raz na urlop – zwłaszcza w Trójmieście!

 Recenzja bierze udział w wyzwaniu Polacy nie gęsi II